Jak lesbijki zapomniają o swojej orientacji
Nie wiem czy wiecie, ale w latach 30. XX wieku powstał tak zwany filmowy Kodeks Haysa. Zawierał zasady dopuszczalności scen przedstawianych w filmach produkowanych i dystrybuowanych w USA. Kodeks miał stać na straży moralności w kinie, określać co wolno pokazać, a czego nie. Powstał w odpowiedzi na bezpruderyjne i śmiałe kino lat 20. i początku lat 30. kiedy to społeczne oburzenie (wspierane przez organizacje polityczne i religijne of course) nawoływało do wprowadzenia cenzury w kinie i przywrócenia moralnego ładu w kinematografii.
Kodeks moralności
Wytyczne kodeksu jasno określały co można, a czego nie można pokazać w filmie. Miano wystrzegać się scen moralnie wątpliwych, pokazujących w przychylnym świetle przestępstwa, zło i grzech. Zabroniono pokazywania nagości, seksu pozamałżeńskiego, związków osób o odmiennym kolorze skóry, homoseksualizmu. Standardy życia miały być oparte na tradycyjnym modelu rodziny, a związki odbiegające od tego standardu miały być jasno ukazywane jako złe i zepsute. Były tam wytyczne jak ma wyglądać i ile trwać filmowy pocałunek. Zabraniano używania wulgaryzmów i słów niegodnych. Nakazano również wystrzegać się wszelkich podtekstów seksualnych w strojach, tańcach, rozmowach.
Jednak Kodeks Haysa został odrzucony w latach 60. wraz z nastaniem w USA ruchów hipisowskich, walki o prawa obywatelskie i prawa kobiet, oraz rewolucji seksualnej. Kino zaczęło zmieniać swoje oblicze, kwestionując dotychczasową konserwatywność i cenzurę, bo tej zmiany oczekiwali przede wszystkim ludzie. Jednak mimo jego odrzucenia, przez te 30 lat swojego obowiązywania, Kodeks Haysa zdążył dość mocno wrosnąć w kulturę, pozostawiając w niej idee, które tkwią w niej do dziś.
Kino i kultura
Kino ma moc kształtowania kultury, bowiem kultura od wieków przekazywana była dzięki historiom. Wszelkie święte księgi, baśnie, podania i legendy opierają się na historiach tłumaczących rzeczywistość, budujących naszą moralność i wytyczających ścieżki, którymi mamy podążać. Kino, a później również telewizja wprowadziły opowiadanie historii na nowy poziom. Oglądając perypetie bohaterów na ekranie, przeżywamy historie razem z nimi, uczestniczymy w ich dylematach znacznie intensywniej niż było to kiedyś. Po filmowe historie łatwo sięgnąć. Zwłaszcza dziś, kiedy mamy Netflixa, telewizję, kina na każdym kroku. Nie zdajmy sobie jednak sprawy, jak bardzo nas te historie kształtują.
Dlaczego pisałem o tym całym Kodeksie Haysa? Bo prawdę mówiąc on nigdy nie umarł. Jest w nas wdrukowany, tak jak wdrukowany został w odbiorców kultury przez 30 lat swojego oficjalnego obowiązywania. Fakt, jeśli przyjrzeć się szczegółowym wytycznym kodeksu, to kino już dawno je porzuciło. Nagość, sceny seksu, przemoc, brak moralności, narkotyki to norma w dzisiejszym kinie. Gdyby tak nie było, takie na przykład Braking Bad, Rodzina Soprano czy Gra o Tron nigdy by nie powstały. Jednak pod płaszczykiem tego wszystkiego, udało się w kulturze wzmocnić pewne idee, które bezrefleksyjnie przyjmujemy jak oczywistość życia, nie zastanawiając się nawet, że może być inaczej, że może istnieć coś innego, niż to co znajduje się w schemacie.
O lesbijkach w kinie
Z okazji Pride Weeku, poszedłem z N. na prelekcję o filmowych biografiach lesbijek, która zainspirowała mnie do tego wpisu. Było na nim o tym, jak kino portretowało życia słynnych lesbijek, a przede wszystkim o tym, jak ten znaczący fragment życia owych kobiet był skrzętnie w filmach usuwany, lub marginalizowany. Na przykład w filmie Cicha namiętność z 2016 roku, biografii Emily Dickinson, fakt jej długoletniego, homoseksualnego związku z własną bratową, został zwyczajnie pominięty jakby go nigdy nie było. Podobnie w filmie Carrington z 1995 roku, z życia malarki Dory Carrington wszelkie fakty dotyczące jej licznych związków z kobietami, zostały sprowadzone do jednego zaledwie zdania, którym ledwie to zasugerowano.
Nawet stosunkowo nowe filmy nie ustrzegły się przed cenzurą kulturową, która kazała przemilczeć twórcom, niewygodny temat związków homoseksualnych słynnych kobiet. Pytanie jednak brzmi dlaczego? Odpowiedzią może być właśnie owa pruderyjność czasów Kodeksu Haysa, której echa słychać w kinie do dziś. Bo mimo, że większość wytycznych tamtych czasów została odrzucona, jeden tkwi w nas bardzo silnie. Korzeniami sięga znacznie dalej niż do ubiegłego stulecia i jest jednym z fundamentów życia w społeczeństwach chrześcijańskich, dlatego każde odstępstwo od standardu jest po dziś dzień nadzwyczaj mocno krytykowane. To „jedyny słuszny” model związku, którzy wszyscy dobrze znamy. Model monogamicznego małżeństwa kobiety i mężczyzny, o tym samym kolorze skóry, wywodzących się z tej samej klasy społecznej, i zbliżonych do siebie wiekiem. W założeniu to jedyny słuszny model gwarantujący szczęście i pomyślność, a wszystko inne jest wynaturzeniem. Tkwi on w kulturze tak mocno, że stara się ona sprowadzić do standardu wszystko. To właśnie zdarzyło się w tych przytoczonych przeze mnie biograficznych filmach o lesbijkach, których orientacja została sprowadzona co najwyżej do niewinnego flirtu (mającego satysfakcjonować męską część widowni), lub przemilczana zupełnie.
Przykład Królowej Krystyny
Była kiedyś pewna królowa. Królowa Krystyna zasiadała na tronie Szwecji w XV wieku. Historia przypisuje jej wiele romansów z kobietami, zwłaszcza podczas podróży po Europie, po jej abdykacji na rzecz swojego kuzyna. W listach wyznawała miłość swojej najbliższej przyjaciółce Ebbie Sparre, i choć jej współcześni wiedzieli dobrze o jej homoseksualizmie, po dziś dzień niektórzy historycy (a zwłaszcza biografowie) próbują przemilczeć niewygodne fakty, lub po prostu umniejszyć ich znaczeniu w życiu Krystyny. No bo przecież taki styl życia silnej i niezależnej kobiety, która w dodatku romansowała z innymi kobietami nie mieści się w purytańskiem sposobie myślenia. Podważa jedynie słuszny model osiągnięcia szczęścia i spełnienia przez monogamiczny heteroseksualny związek.
Żeby przekonać się, że wcale nie uciekliśmy daleko od tego moralizatorskiego sposobu myślenia, weźmy na przykład film Bohemian Rhapsody, czyli biografię Freddiego Mercurego, który w co prawda w filmie został sportretowany jako zdeklarowany gej, to hołdując purytańskiemu sposobowi myślenia, film pokazywał jak rozwiązłość seksualna doprowadziła go do największych nieszczęść czyli zagubienia, uzależnienia od narkotyków i zarażenia wirusem HIV, a szczęście i spokój przywrócił mu dopiero monogamiczny związek z Jimem Huttonem.
W granicach kultury
Podobnych przykładów można mnożyć, a to wszystko prowadzi mnie do pewnego wniosku, że kultura ma nad nami władzę absolutną. Niby to oczywiste, bo przecież wszyscy żyjemy w kulturze, to jednak, uważając się za ludzi wolnych, wolni możemy być tylko w ramach naszej kultury, w obrębie jej granic. Tylko czy czasem granice nie są zaprzeczeniem wolności?
Żyjemy tak, jak każe nam kultura, ubieramy się tak, jak każe nam moda, tworzymy takie związki, jakie są społecznie akceptowane, wierzymy w moralność jakie nauczyły nas religie. Życie opiera się na ograniczeniach, w obrębie których wpaja nam się ideę wolności. Mówi nam się, że możemy wszystko, ale tylko do momentu, gdy to „wszystko” mieści się w granicach. Uczy się nas tych granic od dziecka w trakcie socjalizacji tak intensywnie, że stają się naszą wewnętrzną matrycą postępowania. Każde odstępstwo od „normy” jakiego dokonamy, zawsze spotyka się najpierw z krytyką ze strony nas samych.
Prawdziwe historie ludzi (lecz nie te spreparowane przez kulturę), pokazują, że spełnienie i życiową radość można osiągnąć tylko żyjąc w zgodzie z samym sobą. Można znaleźć szczęście tak samo w związku homoseksualnym, jak w poligamii, w aseksualizmie, będąc wiecznym singlem lub żyć w satysfakcjonującym związku bez ślubu. Ważne żeby czuć się ze swoim wyborem dobrze, i żeby najbardziej zainteresowani również się tak czuli. Żadna odgórna zasada postępowania nie powinna nam mówić z kim i jak możemy spędzać czas, kogo możemy kochać i komu okazywać bliskość.
Zróbmy trochę luzu
Wolność nie powinna oznaczać zamknięcia w społeczno-kulturowo ramach, które ktoś kiedyś wymyślił. Lecz to nie takie proste. Zygmunt Freud stwierdził podobno, że to strach przed tym co dzikie i obce, skłonił ludzi do stworzenia kultury, która stanowi ograniczenie i dzięki temu ma uwalniać od strachu przed tym co inne, bo to co znane i bezpieczne (a co za tym idzie też dobre), jest w granicach naszej społeczności, to zaś co obce i złe – na zewnątrz. Stąd bierze się to nasze kulturowe programowanie, które ma nie dopuścić do rozpadu ram, bo gdyby każdy robił, to co w rzeczywistości chce, zapanowałby chaos.
Myślę jednak, że ramy już jakiś czas temu stały się za ciasne i zbyt sztywne, i że uwierają nas bardziej niż kiedyś. Dzięki nauce rozumiemy więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Dzięki technologii jesteśmy sprawniejsi w każdej dziedzinie pracy i życia. Staliśmy się bardziej świadomi, wyedukowani, oczytani niż kiedyś. A ramy drgnęły tylko odrobinę, lecz nadal stanowczo za mało. Najwyższa pora je poluzować, żebyśmy się w nich za chwilę zwyczajnie nie podusili.
Photo by Karina Carvalho on Unsplash
Najnowsze komentarze