Nie mogę podnieść się z fotela
Lubię czasem coś napisać. Zacząć, nie mając pojęcia gdzie poprowadzi i jak skończy się historia. Lubię dać jej się nieść, poznawać ją w kolejnych zapisanych zdaniach. Choć nie jestem w tym jakiś dobry, to lubię opowiadać historie. Poznajcie mnie dziś od tej mojej nieoczywistej strony.
***
Nie mogę podnieść się z fotela. Z tego fotela, na którym siadałem każdego popołudnia z czarną kawą parzoną w małej kafetierce, którą dałaś mi w prezencie. Wręczyłaś mi ją z uśmiechem i bez okazji, przewiązaną żółtą wstążką, któregoś dnia zeszłej jesieni, gdy przyszło mi narzekać na fusy w filiżance. Przeklinając, wylałem wtedy źle zaparzone świństwo do zlewu, a Ty uśmiechając się, po prostu wyszłaś by wrócić dwa kwadranse później z niespodzianką dla mnie. Nie mogę podnieść się z tego pieprzonego fotela, na którym siadaliśmy razem przy grzejniku w wieczory srogiej zimy, która zwaliła się nagle na miasto, włażąc wszystkimi szparami nieszczelnych okien, gwiżdżąc przeciągiem pod drzwiami. To wtedy wpychałem w szpary okienne stare gazety, a Ty z lękiem obserwowałaś mnie w tej absurdalnej pozie, balansującego jedną nogą na taborecie. I pewnego razu o mało co nie spadłem i nie skręciłem sobie karku, choć mnie przed tym ostrzegałaś, robiłaś mi wymówki bym uważał, żebym zszedł na podłogę. Gdy to mówiłaś, widziałem łzy w Twoich oczach. Lecz nie mogę mieć o to do Ciebie pretensji, bo choć czasem denerwowały mnie Twoje obawy o mnie, to wiem, że Ci na mnie zależało. Tak samo jak wtedy, gdy wracając późną nocą z knajpy stanąłem pijany na barierce mostu nad rzeką, a Ty zasłaniając oczy rękoma, krzyczałaś ze złością żebym jak najszybciej zszedł, że co ja sobie myślę, że jestem skończonym idiotą, kretynem, że mogę sobie coś zrobić, i że mam w nosie wszystkich, którzy się o mnie martwią. Nigdy nie słuchałaś, gdy tłumaczyłem Ci, że cokolwiek robię jestem tego pewny, że nigdy nie naraziłbym siebie ani nikogo innego na katastrofę, którą Ty widziałaś w każdej mojej ekstrawagancji. Obrażałaś się wtedy na długie godziny, a ja zwyczajnie czekałem aż minie Ci złość, by nagle przełamać wiszącą nad nami ciszę jakąś zmyśloną historyjką z wydarzeń mojego dnia, po której albo patrzyłaś na mnie z politowaniem, albo wybuchałaś szczerym śmiechem.
Chciałem już nie musieć wcale wstawać z tego fotela, w który zapadłem się prawie po samą szyję. Bo i po co? Zapatrzyłem się w ścianę, na której wisiały fotografie w ramkach. Nasze zdjęcia pełne uśmiechów i Twoich radosnych oczu, których smugi i odbicie widzę w każdej Twojej rzeczy, w każdym przedmiocie, który od Ciebie dostałem, lub który do Ciebie należał. Na jednym ze zdjęć – my, razem. Ty siedzisz na ławce a ja nad tobą tulę Twoją głowę. Pamiętasz tamten dzień? To wtedy opowiedziałaś mi przygodę swojego dzieciństwa, kiedy to pewnego ranka wyszłaś z domu, i poszłaś na wielkie pole kukurydzy, które rosło tuż za Twoim domem, i wędrowałaś wiele godzin wśród olbrzymich łodyg, tunelami ciągnącymi się przez wiele kilometrów, aż nadszedł wieczór, a ty zgubiłaś drogę. Zabłądziłaś i musiałaś nocować w środku tego ogromnego pola kukurydzy. Lecz to właśnie wtedy, jak mi opowiadałaś, czułaś się najszczęśliwsza na świecie, tamtej nocy po raz pierwszy poczułaś co to prawdziwa wolność i zapragnęłaś jej bardziej niż czegokolwiek innego na świecie. Znaleźli cię następnego ranka, a Ty nie mogłaś zrozumieć rozpaczy, kryjącej się w tej ich radości gdy cię zobaczyli, bo przecież tamtego dnia zrozumiałaś właśnie, że wolność potrzebuje przestrzeni, tego poczucia, że gdziekolwiek się jest, jest się samemu ze sobą, tak jak sama byłaś Ty na tamtym polu kukurydzy.
Nie mogłem przestać o Tobie myśleć od tamtego dnia naszego pierwszego spotkania, gdy przysiadłaś się do mnie na ławce w parku i zapytałaś co czytam. Zupełnie mnie tym pytaniem zaskoczyłaś, spojrzałem na Ciebie podejrzliwie i odpowiedziałem, że „Grę w klasy”, a Ty się uśmiechnęłaś i wyrecytowałaś półgłosem pierwsze zdanie powieści, to pierwsze pytanie, które z Twoich ust zabrzmiało jak pytanie do mnie, jakbyś odpowiadała tym pytaniem na moje zaskoczenie. I gdy tak siedziałaś obok mnie, nie mogłem już czytać ani skupić myśli na czymkolwiek, bo Twoja obecność była dla mnie zbyt wielkim ciężarem, zbyt wielkim nawet jak dla mnie, przyzwyczajonego już zanadto do przelotnych znajomości. Czułem na sobie Twój wzrok, a gdy spojrzałem na Ciebie nie odwróciłaś oczu, tylko zapatrzyłaś się we mnie tak głęboko, że serce w piersi załomotało mi z lękiem. Odwróciłem głowę, a Ty widząc moje zakłopotanie dotknęłaś dłonią książki i powiedziałaś, że to Twoja ulubiona. Zdradziłaś mi, że ze wszystkich rozdziałów to rozdział siódmy podobał Ci się najbardziej. Otworzyłem ją na tym właśnie rozdziale i zacząłem czytać. Ja się czerwieniałem, a ty nie przestawałaś się do mnie uśmiechać.
Pamiętasz zapach burzy, gdy wracając do domu złapał nas deszcz? Schroniliśmy się w bramie, ciesząc się że udało nam się uciec przed największą ulewą. Staliśmy obok siebie, a Ty na każde uderzenie pioruna tuliłaś się w moich ramionach i byłaś tak mała, mniejsza nawet od kropelek wody kapiących Ci z włosów na ziemię. Kupiliśmy później wino i poszliśmy do Ciebie żeby się rozgrzać, żeby wysuszyć nasze głowy, rozgrzać stopy i ręce. Późnym wieczorem patrzyliśmy pijani przez okno na miasto, wdychaliśmy jego zapach, chłonęliśmy każdy dźwięk, który rozbijał się o wszechobecne ceglane mury. Gładziłem Cię po włosach, a Twoja kotka wdrapała się na parapet i ułożyła tuż obok nas, nastawiając łepek by ją głaskać. Pocałowałaś mnie wtedy pierwszy raz i myślę sobie, że już wtedy przeczuwałaś to wszystko, co miało zdarzyć się później, co wywarło na nas wpływ, i co nas w końcu zgubiło.
Zamieszkałaś u mnie zaledwie kilka dni później z tym radosnym entuzjazmem, który całą Cię wypełniał, i któremu cała się poddawałaś jakby on był jedynym sensem życia. Stanęłaś w moim progu trzymając w jednej ręce walizkę w drugiej swoją kotkę. Wkroczyłaś tym swoim sprężystym krokiem w moje życie, od razu rozgaszczając się i podporządkowując sobie surową przestrzeń mojego małego mieszkania. Usiadłem na taborecie gdzieś w kącie pokoju nie mogąc napatrzeć się na Twoje dłonie wyciągające z walizki rzeczy i ubrania, rozkładające je wszędzie wokoło tam, gdzie ja sam nigdy nic nie układałem, na Twoje stopy tańczące po podłodze w rytm melodii, którą nuciłaś pod nosem. To wszystko przecież wydarzyło się stanowczo zbyt szybko. Zbyt szybko jak dla mnie, bo zanim się obejrzałem, obudziłem się w moim łóżku obok Ciebie i zdałem sobie sprawę, że jesteś jedyną osobą, koło której chciałbym się budzić każdego kolejnego ranka.
Wychodziliśmy na spacery, każde z nas osobno i chadzaliśmy uliczkami tak długo, aż się przypadkiem w końcu nie odnaleźliśmy, a wtedy udawaliśmy, że spotykamy się po raz pierwszy, że pierwszy raz w życiu się widzimy. Patrzyliśmy sobie głęboko w oczy, a gdy nie umieliśmy już powstrzymać się od śmiechu, rzucałaś mi się na szyję i szliśmy dalej za rękę do jakiejś kafejki, a przechodnie zazdrośnie odwracali się na nas i patrzyli jak rozrzucasz swój szczodry uśmiech wszędzie w około. Siadaliśmy w zagubionych, kawiarnianych ogródkach, zazdrośnie strzeżonych przez ponure fasady kamienic, do których prowadziły zawiłe korytarze lokali. I tam z dala od zgiełku ulic rozmawialiśmy o błahostkach i piliśmy mrożoną, zieloną herbatę z listkiem melisy, od której wychodziła ci gęsia skórka na ramionach.
Poznawaliśmy miasto, jego zakamarki i zagubione miejsca. Prowadziłaś mnie za rękę po wszystkich, znanych Ci sekretnych miejscach. Rozkładałaś swój szal na trawie pod fontanną, kładliśmy się na nim obok siebie i potrafiliśmy tak leżeć aż do wieczora wpatrując się w niebo, słuchając szumu przejeżdżających tramwajów i głosów ludzi wokół nas. Byliśmy jakby nas nie było, jakbyśmy znikali wraz z całym światem, za każdym razem, gdy zamykaliśmy oczy. Kładłem głowę na Twoim brzuchu i czytałem książkę, dzięki której się poznaliśmy, dozując ją sobie powoli, stronę po stronie, rozdział po rozdziale jakby już wtedy przeczuwając, że zanim ją skończę, Ty znikniesz z mojego życia.
Może mi się tylko wydawało, ale nasze dłonie pasowały do siebie. Lubiłem Twoje drobne, smukłe palce, które gładziły powietrze tuż nad moją twarzą, kiedy budziłaś się przede mną, i robiłaś to tak by nie przerwać mojego snu. A gdy otwierałem oczy pierwszą rzeczą, którą widziałem była Twoja twarz. Wtedy zrywałaś się radośnie, otwierałaś okna na oścież i pozwalałaś by wiatr przynosił z dworu wszystkie głosy i zapachy, jakimi napełniało się miasto o poranku. Podawałaś nam do łóżka śniadanie i kawę, a ja mrużąc oczy od słonecznego blasku wpatrywałem się w Twoje jasne włosy, płonące na tle okna dzikim ogniem. Wtedy też pewnego dnia, gdy wiatr wpadł do pokoju podnosząc firanki, stanęłaś przed oknem z zamkniętymi oczyma, jakbyś tylko czekała na mocniejszy jego podmuch, który poniósłby Cię gdzieś w nieznane. Gdybym tylko wtedy to rozumiał, pojąłbym Twoją naturę.
Siedzę w tym moim starym fotelu czekając na jakiś znak, lecz przecież nic się już nie wydarzy. Przed kilkoma dniami musiałem wyjechać z miasta. Gdy wróciłem wieczorem padał deszcz, a Ciebie już nie było. Spakowałaś się, zabrałaś wszystkie swoje rzeczy bez słowa, bez żadnego wyjaśnienia, tak niespodziewanie, że w pierwszej chwili nie mogłem w to uwierzyć. Pomyślałem, że to jakiś żart, jakaś pomyłka, a wtedy znalazłem kartkę na stoliku, na której napisałaś tylko jedno zdanie: „Musiałam odejść, żegnaj”. Nic więcej. Nie miałem pojęcia gdzie jesteś, gdzie zabrałaś swoją walizkę i kotkę, gdzie poszłaś i gdzie Cię szukać. Nie potrafiłem zrozumieć dlaczego odeszłaś, dlaczego zniknęłaś tak nagle bez jednego choćby słowa. Usiadłem w fotelu i nie ruszyłem się z niego aż do teraz. I chyba wreszcie zrozumiałem, że nigdy nie byłaś moja, że to wszystko, co się między nami wydarzyło było tylko złudzeniem, sumą wszystkich moich głupich nadziei. Zrozumiałem, że nigdy nie istniałaś naprawdę. Tak samo nagle jak się pojawiłaś w moim życiu, teraz zniknęłaś, a ja nie mogę mieć o to do nikogo, a już tym bardziej do Ciebie pretensji, bo choć wcale Cię nie miałem, jesteś jedyną rzeczą w moim życiu, dla której warto jest teraz cierpieć.
Photo by Marra Sherrier on Unsplash
Najnowsze komentarze