Nasza Samotnia
Kiedy szliśmy zasypaną śniegiem drogą, nadstawialiśmy uszu, ale oprócz chrzęstu śniegu pod naszymi butami nie było słychać absolutnie nic.
Zaledwie tydzień wcześniej wpadł mi do głowy pomysł by gdzieś wyjechać. By zabrać N. i zaszyć się, zniknąć na trochę, by oczyścić głowę i przewietrzyć myśli. Żeby gdzieś być, lecz daleko od codzienności. Całkowicie offline, z aparatem i notesem do zapisywania przeżyć. Chciałem się odciąć, bo czasem potrzebuję się na kilka kroków oddalić od życia i nabrać dystansu. Wymaga tego higiena psychiczna, a ja miałem właśnie bardzo nabałaganione w głowie.

Mam w głowie z tamtego czasu tylko jeden obraz. Drewniane schronisko ze spadzistym dachem, stojące tuż nad górskim stawem. Wspomnienie mocno już wyblaknięte i postrzępione jak pocztówka z targu staroci. Ale kiedy pierwszego dnia dotarliśmy z N. na miejsce, zdałem sobie sprawę, że ten widok utrwalił się we mnie znacznie wyraźniej niż przypuszczałem.


Pośrodku niczego
Wokół góry i las. Dzień wcześniej spadł tutaj śnieg. Mój pierwszy śnieg tej jesieni. Staw całkowicie zamarzł, i tylko mgła sączyła się leniwie ze zboczy. W plecakach zabraliśmy ze sobą grube swetry, dobrą herbatę, termos na górską wędrówkę i książki. Tu po środku niczego, niczego więcej do szczęścia nie potrzeba.
W środku godziny płynęły leniwie, jakby Samotnia miała swój własny rytm, swój własny czas odmierzany skrzypieniem podłóg i ścian. Kiedy zaszyliśmy się w pokoju, nie mieliśmy wiele do roboty, poza wyglądaniem przez okno na piękną okolicę.
Zasięg docierał z trudem. Przeszkadzały mu góry w okół, gubił się w okolicznych lasach. I chociaż w schronisku było wifi, do naszego pokoju nie mogło się jakoś przebić. Lecz wcale mi to nie przeszkadzało. Kiedy położyłem się na poduszce z rękoma założonymi za głową po raz pierwszy od bardzo dawna poczułem się spokojny, poza wydarzeniami, poza byciem „na bieżąco”. Leżałem sobie w pokoju i nic nie mogło tej chwili zakłócić. Żadna fala z ciągłego nurtu uporczywych powiadomień, którą zostawiliśmy za górami.


Wyszliśmy przed schronisko. Cisza. Od czasu do czasu tylko wiatr zagwizdał na załamaniu dachu. Poza tym nie było słychać nic. W ciszy śnieg skrzył się ledwie zauważalnie, gigantyczne sople spływały z dachu szeroką kaskadą. Mrok gęstniał z każdą minutą a my zapadaliśmy się w nim jak w pierzynie. I tylko z okien schroniska sączyło się ciepłe światło. Samotnia wołała do środka na grzane piwo i rozmowy do późnej nocy.

I tak nam minął ten czas, na byciu ze sobą. Na byciu daleko od codzienności. Na zgubieniu się wśród zasp i szukaniu ciepła w kubku herbaty. Na spacerowaniu szlakami, na których rozgrzani od słońca ściągaliśmy kurtki, po to by założyć je w pośpiechu schodząc ze szczytu w nagłym załamaniu pogody. Na szukaniu drogi w śniegu i pomaganiu sobie w przejściu tych najtrudniejszych odcinków.
I trzy dni później trzeba było wracać. Zostawić Samotnię z jej ciepłem, zapachem kuchni i smakiem grzanego piwa z sokiem imbirowym, i zejść z gór do cywilizacji, za którą ani przez chwilę nie zatęskniliśmy. Czuję jednak w sobie zmianę. Rozplątało się kilka supłów w głowie, spokój tego miejsca ukoił nerwy i doładował akumulator, który zdecydowanie potrzebował prostownika przed zimą. I chociaż z górskiego szlaku zeszliśmy z przemoczonymi butami od śniegu, a ja na przystanku w Karpaczu zgubiłem czapkę i rękawiczki, to nie mogę sobie teraz jakoś wymarzyć lepszej przygody, niż te trzy dni w schronisku Samotnia.
Zobacz też film: