Rozdział, którego nigdy nie pokazywałem
Kilka lat temu, jeszcze przed blogiem pisałem pewną historię. Ale jej nie napisałem. Zaciąłem się i nie dokończyłem. Chyba w pewnym momencie potrzebowałem od niej odpocząć, bo dłubanie przy niej jakoś wewnętrznie mi szkodziło. Zgrało się to z moim kryzysem i zwyczajnie nie miałem siły nad nią siedzieć. Tak czy owak skutek był jeden. Zostawiłem ją na ponad dwa lata i ani razu do niej nie zajrzałem. Dziś myślę, że mimo iż miałem całkiem fajny pomysł, zbyt szybko chciałem się z nim uporać i wypluć z siebie historię, która wcale się jeszcze we mnie nie wyklarowała. Skutkiem było ciągłe jej poprawianie, przepisywanie na nowo, zmienianie szczegółów i ogółów, aż się sam w tym wszystkim pogubiłem.
Kilka dni temu otworzyłem plik z tekstem i przeczytałem kawałek. Niewiele czuję już z tej ekscytacji, która kazała mi to pisać. Zbyt zmęczyłem się tą historią. Jednak pomyślałem, że pokażę wam chociaż pierwszy rozdział. Ten pierwszy rozdział jest w miarę ok, przynajmniej pamiętam, że mi się podobał. Szczerze mówiąc ciekaw jestem co o tym myślicie. Dajcie znać w komentarzu.
Sing Sing – Rozdział 1
To miasto ma niewiele do zaoferowania, a to co ma jest brudne, śliskie i pozbawione właściwości. Dokładnie takie jak ta noc, która zaczęła się jeszcze zanim opuściłem swoje mieszkanie. Ulicami płynie powódź świateł, rzeczywistość jest ostra jak nóż sprężynowy ukryty w rękawie. Wieją południowe wiatry. Przynoszą zmianę. Jeszcze za wcześnie żeby tym zmianom zupełnie zaufać, lecz ta noc jest przesileniem. Jest odurzająca jak zimna wódka. Wiatr wieje nad dachami i ociera się o miasto, prześlizguje się ulicami, rozbija się o ściany. Jest jak fala, zalewa pianą, przenika przez szczeliny, wpada w łzawiące oczy. Tu i ówdzie stoją typki spod ciemnej gwiazdy, wychodzą po zmroku ze swoich nor. Wyjeżdżają furami, zdzierają opony na asfalcie, a smród ciągnie się za nimi kilometrami. Parkują gdzie popadnie, jeden obok drugiego jak na idiotycznych samochodowych pokazach. A ich panienki, brokatowe gwiazdy, które w dzień sprzedają łopatkę bez kości w mięsnym albo obsługują niezliczone solaria miasta, opierają się teraz o maski, oglądają paznokcie, poprawiają tlenione włosy, paląc bez ustanku cienkie papierosy.
Pod klubami pijane dzieciaki, studenciny pierwszego roku, nieopierzone ptaszyny, rechoczące z byle bzdury, nabożnie celebrujący piwo za dziesięć złotych, na które musieli odkładać przez tydzień, obcinać swoje racje żywnościowe, zaciągać kredyty studenckie, brać pożyczki od rodziców. I też ci co oderwali się od nich, pijani w sztok sternicy bez kompasu, poruszeni jakimś wewnętrznym imperatywem by sunąć w dół ulicy, by tam w ciemnym zaułku wyciągać swojego kutasa i wyszczać się na mury, bez znaczenia czy muzeum narodowego, teatru czy zwykłego burdelu.
Przyszły ostatnie dni zimy. Miasto jest pełne podnieconych ludzi. Są jak obudzone od ciepła muchy. Są zdezorientowani, chodzą w kółko, przysiadają na ławkach i przecierają oczy. Czuć w powietrzu zmianę, jakieś przesilenie, dziki front atmosferyczny. Jest gęstsze niż zwykle, lepkie jak śluz. Mam niejasne przeczucia, że coś się nie zgadza, że coś wisi w powietrzu. Ignoruję to.
Pukam do drzwi mieszkania i czekam. Przez ściany słychać bas. Przykładam rękę. Beton drży chłodną wibracją. Głuche dudnienie z popsutego głośnika, rezonuje przez skórę i kości na żebra jak uderzenia młotka.
Ktoś słyszy moje pukanie i uchyla drzwi. Stoi za nimi wielki koleś, szeroki jak ratrak na stoku. Ma twarz mordercy, który przesiedział w pierdlu połowę życia. Czarne włosy obcięte na jeża, twarz pociągła, asymetryczna, wykrzywiona w jedną stronę jak banan. Źle patrzy mu z oczu, z tych małych czarnych oczek błyszczących jak koraliki różańca. Gdy go jeszcze nie znałem, bałem się tych jego oczu, paskudnie połyskujących rybią szklistością. Mieszka w Norze i jest artystą. Uśmiecha się szeroko i wpuszcza mnie do środka. Pełen zgryz nie pasuje do tej twarzy. Gdyby chociaż brakowało mu jedynki byłby spójny jak uliczny zabijaka. Mówią na niego Lucjan, i nie mam pojęcia czy to jego imię czy diabelskie przezwisko.
– Gdzie Stefan? – pytam.
Lucjan wskazuje mi spojrzeniem pokój na końcu korytarza. Nora jest ciemna bo ktoś pół roku temu rozbił żarówkę i nikt od tego czasu jej jeszcze nie wymienił. Słyszę ludzi, mnóstwo ludzi. To miejsce żyje dzięki ludziom, tętni nimi od zmierzchu do świtu, bo stale ktoś tu jest, stale się przez Norę ktoś przewala, przychodzą, wychodzą, są tu dzień albo dwa, a czasem nawet tydzień, żyją tu na okruchu podłogi, kanapy albo fotela, tylko po to żeby wkrótce przepaść gdzieś w dziesiątkach podobnych mieszkań tego miasta. I gdyby wszyscy nagle stąd zniknęli, wyszli, gdzieś się rozeszli, to Nora zapadłaby się w sobie jak czarna dziura. To pewne.
Idę do pokoju jak na dno piekła. Tu też ciemno, dwie liche lampki z IKEI, tylko tą ciemność zagęszczają. Jest kanapa, jest stolik zastawiony butelkami, brudne fotele, dziurawy perski dywan. Są ludzie. Kilka osób znam, kilka kojarzę. Przewinęły się przez jakieś imprezy jak migawki. Pamiętam ich z urywków, strzępów, niejasnych fleszy. Reszta mnie nie interesuje. Pokój pełen jednorazowych znajomych. Jest ich zbyt wielu by przywiązywać uwagę do każdego z nich. Pomieszczenie jest długie i wąskie. Na ścianach wiszą obrazy bez ram, przyklejone do tynku zwykłą taśmą. Są na nich gołe kobiety, kobiety z lubieżnie rozchylonymi nogami, demoniczne orgie, tortury i gwałty, kobiety skrępowane, duszone, ukrzyżowane. W głębi stoi sztaluga, na biurku walają się tubki z farbami. Pokój Lucjana podoba mi się szczególnie.
Nie widzę tu Stefana, pewnie poszedł gdzie indziej. Między pokojami są drzwi przechodnie, jak to w starych kamienicach bywa. Nie szukam go. Sam mnie przecież znajdzie. Stefan mieszka tu z bandą indywiduów, wybrakowanych artystów, którzy gardzą szarym motłochem tak samo jak motłoch gardzi ich podejrzaną sztuką. Zamienili to mieszkanie w swój osobisty bunkier. Śpią tu, jedzą, pracują, pieprzą się, wydalają, piją i ćpają. W kółko, bez wytchnienia. Gdzie nie spojrzeć walają się połamane sztalugi, rulony kolorowego brystolu, farby i puszki, płótna na których bazgrają swe epokowe dzieła. A gdy przychodzi zima, tym wszystkim czego nie uda im się sprzedać albo zgubić, palą w kaflowych piecach. Rozpalają ogień nowym, nieodkrytym jeszcze Picassem.
W głębi pokoju widzę znajomą twarz. To nie Stefan, tylko Orczyk. Siedzi pijany, oparty o ścianę. Nie spodziewałem się go tu zastać. Widać Stefan dzwonił i do niego. Dobrze. Orczyk to mój ziom. Znamy się od dziecka, zanim jeszcze zaczęliśmy szkołę, zanim zaczęliśmy dorastać, zanim przeprowadziliśmy się do tego miasta. Chodziliśmy do tej samej klasy w liceum. Orczyk był zawsze tym weselszym, tym dowcipniejszym i bardziej wyszczekanym. Ja za to umiałem odpowiednio na niego wpływać. Przez lata dzieciństwa nieźle się uzupełnialiśmy. Teraz marnuje się jako muzyk. Gra na perkusji w jakimś podrzędnym zespole. Zżera go głód sukcesu, a ambicje ma równie wielkie jak skala jego dotychczasowych niepowodzeń.
Podchodzę do niego. Jest nawalony jak automat. Poznaję po oczach, że bynajmniej nie zaczął przed chwilą. Pomagam mu wstać i prowadzę na balkon.
– Na zimnie trochę przetrzeźwiejesz – mówię.
Daję mu papierosa. Palimy, wdychamy smród spalin. Podobno mniej szkodzi wypalenie całej paczki, niż pół godzinny jogging ulicami tego miasta. Jeśli tak to nie mam złudzeń co do mojego zdrowia w przyszłości. Lubię to i to.
Balkon jest od ulicy. Późny wieczór powoli przechodzi w noc. Orczyk wraca do siebie. Chłód go mobilizuje. Ktoś pod nami idzie chodnikiem, i wykrzykuje raz po raz na całe gardło przekleństwa. Orczyk wychyla się, wystawia butelkę po piwie i zrzuca na krzykacza. Butelka mija go dosłownie o włos roztrzaskując się z hukiem.
– Zobacz jakie ma jebaniec szczęście – mówi.
Tamten nawet tego nie zauważa i idzie dalej, krzyczy sobie w próżnię. Jest niezniszczalny, jest kuloodporny. Zatacza się na środek ulicy i wygraża samochodom. My już na to nie patrzymy, wracamy do środka.
To jedna z tych imprez bez specjalnego powodu, imprez które zaczynają się nagle, przez przypadek, by z różnym natężeniem trwać przez kolejnych kilka dni, aż do całkowitego wypalenia. Dziś jest chyba na półmetku. Poznaję po twarzach. Jest w nich zmęczenie i bladość ubrana w budyniowate uśmiechy. Kiedyś ci ludzie mi imponowali, wyróżniali się, rzucali się w oczy. I to nie była kwestia ubioru, ciuchów, butów. To było coś w ich ruchliwości, w sposobie bycia. Nie byli związani żadną umową, kredytem, aktem własności. Nie mieli nic oprócz tego co w kieszeniach, paczki fajek, kilku pomiętych banknotów, połowy grama trawy, odrobiny amfetaminy, opakowania Xanaxu. Kiedyś myślałem że to jest właśnie wolność, a teraz wiem jak wielka to bzdura.
Stefan jest w kuchni. Stoi z jakąś dziewczyną. Pochyla się nad nią, zamyka jak klosz. To oznacza że łowi. Mówi do niej dużo. A ona słucha. Innego by nie słuchała, a jego słucha. Umie tak mówić, że rozmówca kapituluje, wsłuchuje się, zaciekawia. Głos ma łagodny jak mleko z miodem. Jak Jezusek karmi tym głosem głodnych, poi spragnionych.
Orczyk mu macha żeby podszedł.
– A co to za dupa? – pyta konspiracyjnie.
– Taka tam sraka z uczelni. Ale jakaś pierdolnięta. Tu niby taka wiesz, jointy, alkohol, a do urobienia ciężka jak ugór jakiś.
Patrzę na nią. Młoda, ładna. Blada skóra, duże oczy. Włosy ciemne, proste, kolor naturalny. Wygląda na niepewną, na ulepioną z czegoś delikatnego, z jakichś halek i koronek. To nie produkt szklarniowy wyhodowany na byle gównie, raczej wysiany przypadkiem krzaczek, rosnący na słońcu, podlewany rosą. Z nią trzeba inaczej, bez przemocy, wolniej i ostrożniej, żeby nie zepsuć, nie zgnieść, nie zniszczyć. Ale Stefan jest Abaddonem. Gdy ją weźmie w dłonie, zetrze na kupkę śmieci. Zabawi się nią i wyrzuci jak zużyte opakowanie. Stefan nie wie co to ostrożność. Może ona jednak coś przeczuwa. Instynkt jej podpowiada, może domyśla się. Odkłada butelkę po piwie i przemyka obok nas. Tym razem jeszcze się uratuje, jeszcze przez jakiś czas zachowa swoją niewinność, ale to chyba już jej ostatni raz.
– Chodźmy coś usmażyć – Stefan się szczerzy.
Idziemy więc w trójkę do jego pokoju. Orczyk bierze się za robotę. On się na tym zna, on wie co zrobić. Rok siedział w Holandii. Różnie, najpierw na ścieleniu łóżek w hotelu, potem w tulipanach. A wolny czas spędzał zawsze tak samo, na paleniu marihuany.
Podaje nam gotowego jointa. Jego długie palce trzymają go z nabożną czcią. Zawsze tak robi, zawsze z tym samym gestem, jakby podawał nam najświętszą hostię. Trawa ma słodki i mdły smak. Jest jak rozrastająca się od środka mgła. Wypełnia każdy zakamarek, każde zagłębienie, zasnuwa mózg białą firaną. Pokój Stefana jest jak jego dusza. Brudny, zimny i zepsuty. Wieje tu chłodem, jakby ktoś pompował tu zimne powietrze z zewnątrz, ustawił klimatyzator na zamrażanie. W takim miejscu nocami oblewa cię zimny pot, i śnią się koszmary. Tu jest zupełnie tak, jak było w moim rodzinnym domu. Chłód wyłazi ze ścian, mróz ścina krew w żyłach.
– Kiedy się stąd wyniesiesz? – pytam Stefana.
– Z Nory?
– Tak. To miejsce jest jakieś popsute. Już pół roku tu mieszkasz, a miałeś tylko miesiąc.
– To nie jest tak pojedynczo. Kasa, wiesz. Teraz nie mam roboty żeby coś lepszego poszukać.
– A do brachola nie możesz?
– W dupie go mam. Nie będę z frajerem mieszkał. Starzy zostawili mu mieszkanie to niech w nim siedzi. Łaski nie potrzebuję. Muszę skombinować jakiś hajs.
– Pożycz od rodziców.
– Ocipiałeś. Muszę jakąś robotę znaleźć. Nie każdy ma tak dobrze jak ty, że sobie żyje ze spadków po starych.
– Spierdalaj – mówię.
– No co? Nie powiesz że ci z tym źle? Ja bym tam żadnym hajsem nie pogardził.
Wychodzę z pokoju. Męczą mnie ci trocinowi chłopcy. To prawda, kiedyś było dobrze, kiedyś lubiłem ich sposób na życie, ich pogardę dla świata i głupie nadzieje. Ale to było kiedyś. Dziś jest inaczej i nie wiem czy to ja się od nich tak oddaliłem, czy to oni zasiedzieli się w mentalnym wychodku. Są wciąż tacy sami, jednakowi, do bólu przewidywalni i wypełnieni od środka trocinami. Nie widzą więcej niż czubek własnego kutasa, a to przecież nikomu dobrze nie robi na percepcję. Uważają, że dobrze znają świat, że wiedzą wystarczająco by móc w nim żyć, egzystować, a nikt z nich nie widzi subtelnych niuansów, którymi ich ten świat bombarduje, które walą ich w twarz, bo są tylko ślepymi idiotami, dostrzegającymi tylko tyle, na ile pozwolą im ich własne ograniczenia. A wiedzą tylko tyle ile wyczytają na Facebooku i Tweeterze. System pojmowania rzeczywistości ograniczony do kilku regułek z Wikipedii. Wydaje im się, że coś znaczą, że na coś mają wpływ. Że są przeznaczeni do wielkich spraw, i że ich dotychczasowa egzystencja, to tylko przejściowa niedogodność, bo każdy z nich wierzy w cudowną zmianę, która przyniesie im z nieba pieniądze, popularność, modelkę do ruchania i sportową furę za okrągłą bańkę. Zbyt długo ich znam by móc się łudzić, że to tylko stan przejściowy, że jest dla nich jeszcze jakaś szansa.
Siadam na kanapie w salonie. Tu jest epicentrum imprezy, tu wszystko się odbywa. Trawa zaczyna mnie brać. Mam wrażenie że głosy docierają do mnie z opóźnieniem, jak źle nałożone na obraz, jakby ktoś pokpił sprawę z montażem. Zwracam uwagę na tych wszystkich ludzi, kłębiących się jak w ulu. Mają swoje butelki w rękach, swoje nawyki, przyzwyczajenia, dolegliwości, swoje oczy, włosy i nerwy. Ja tych ludzi znam, nawet jeśli oni nie znają mnie. Ja o nich wiem dużo, bo już takich ludzi spotykałem. Każdy z nich tak ładnie mówi o sobie, tak wiele poświęca by wyjaśnić coś o sobie samym, bo muszą w tym wszystkim zrobić dla siebie miejsce, powiedzieć że są, że istnieją, że mają coś do powiedzenia, nawet jeśli mówią te same banały, które ktoś inny powtórzył wcześniej już tysiące razy.
Ktoś obok mnie siada. Najpierw czuję jego obecność, a dopiero potem widzę przed sobą rękę, która podaje mi szklankę z wódką. Biorę i patrzę wzdłuż ręki kto to. Twarz nijaka, ulepiona z mokrej masy papierowej. Włosy rzadkie, wygubione, ale powierzchowność dziwnie chłopięca. Wygląd godny szybkiego zapomnienia. Coś do mnie mówi. Zaczynam słuchać, zaczepiam się w ten monolog. Mówi jakby chciał coś zataić, jak tajemnicę, cicho, konspiracyjnie. Mówi, że ma forsę, że tyle że mógłby sobie nią pościel wypychać, albo pokój wytapetować. Skąd tą forsę? Skąd niby tyle ma? Mówi że z pokera przez internet, że mistrzem jest, że nie do ogrania. Na amerykańskich serwerach, na odpowiednich stronach, na TORze, pod przykrywką, nie do rozszyfrowania. Nalewa sobie wódki, do tego soku jabłkowego z Biedronki, drapie się brudnymi paznokciami po głowie.
– Forsy to ja, proszę ja ciebie w banku żadnym nie trzymam, – mówi – bo to skurwiele są. Po co taki bank, jakiś chuj, prezes, urzędy mają wiedzieć ile mam, na co przeznaczam? W specjalnej skrytce trzymam. Nie dam się skurwielom szpiegować, żeby wiedzieli skąd mam. Inni to by się obnosili, złoto, wiesz, łańcuchy, drogie ciuchy, a ja tam pierdolę. Tak to nikt nie podejrzewa, nie? Nie powiedziałbyś, że mam forsę, co nie? No właśnie, chuj mi zrobią, nie udowodnią, bo jak? W tym kraju to jak za dużo masz to by cię zaraz podpierdolili. Kilku takich załatwili życzliwi koledzy. Ja tam pierdolę, ja się nie obnoszę, chociaż kasę mam. Ale ja mam to wszystko dobrze przemyślane. Nigdy mnie nie dupną skurwysyny jedne.
Jest zalany w cholerę. Może nawet naćpany. Źrenice ma ogromne, nie widać tęczówek. Pociąga nosem, coś musiał wąchać. Nie wiem po co mi to mówi, może jest świrem, może tylko udaje, blefuje jak w tym swoim pokerze. Nie mogę się dłużej skupić na jego słowach. W uszach słyszę już tylko głuchy bulgot, jakbyśmy szli na dno. Patrzę na niego. Rozdziawia usta jak ryba. Jest jak wielka napuchnięty karp z ludzkim nosem i ustami, karp z twarzą faceta. Myślę, że to zabawne, bo mam przed oczyma wielką rybę, która porusza ustami, i wyrzuca z siebie tylko wielkie bąble powietrza.
Dzwoni mój telefon. Czuję ulgę bo mogę wstać i wyjść bez tłumaczeń. Mam dość tego kolesia. Mam dziś dość wielu rzeczy. Chwiejąc się idę na balkon bo tu stanowczo za głośno na rozmowę.
– Halo? – słyszę w słuchawce. – Gdzie jesteś kurwa? Stoję pod twoimi drzwiami, a ciebie tu nie ma!
– Nie ma mnie bo wyszedłem – odpowiadam. – Co jest?
– To wracaj, bo jest sprawa nie na telefon!
Dzwoni Kosa. Po raz setny żałuję, że dałem mu swój numer. Jego sprawy są równie żałosne jak on sam. Szczyl będący nikim więcej jak tylko chudym dresem z łysą głową i zakazaną mordą. Oficjalnie mój sąsiad, nieoficjalnie pasożyt żerujący na moim dobrym sercu. Już ja znam te jego sprawy. Pewnie znów chce pożyczyć forsę na mefedron, na zioło, piątaka chociaż na piwo. O co innego mogłoby chodzić? Wiem że będzie na mnie czekał, obojętne o której wrócę, on będzie wiedział. Wyczai mnie w bramie, albo przez judasza na klatce i przyjdzie zaraz pod drzwi. Nie zrobię mu tej przyjemności. Wracam do środka.
Przelotnie myślę sobie, że może spróbowałbym zagadać do tej małej brunetki z kuchni, ale z góry wiem, że to się nie uda, bo ja psuję takie rzeczy, nie mam ogłady i po prostu mi nie wychodzi. Jestem mistrzem niewykorzystanych szans.
W zamieszaniu zwracam uwagę na kogoś innego, na kogo nie zwróciłbym pewnie uwagi gdyby nie coś w nim co przyciąga wzrok. Stoi z boku, oparty o ścianę. Pali papierosa. Szczupły, wysoki blondyn w ciemnej koszuli z podwiniętymi rękawami. Widzę go po raz pierwszy. Nie pasuje mi tu, lecz to nie kwestia wyglądu ale czegoś w nim. Z początku zerkam na niego nieuważnie. Później jednak skupiam na nim całą swoją uwagę. Jest w nim coś takiego, jakbym skądś go znał, choć nigdy go przedtem nie widziałem. Podchodzi do kanapy, siada i nalewa sobie do pustej szklanki whisky ze stolika. Nikt oprócz mnie tego nie widzi, nikt oprócz mnie nie zwraca na niego uwagi.
Jak wcześniej do mnie, dosiada się do niego Pokerzysta. Stawia butelkę z wódką i sok na stole. Zaczyna bełkotać, mówić coś. Mówi to samo co mówił mnie. Słyszę strzępy, ale wiem że to ten sam bełkot. Blondyn przysłuchuje się z zainteresowaniem. Przerywa mu, ciągnie za język. Pokerzysta się rozkręca, mówi więcej i więcej. Jest nawalony, więc i wylewny. Potrzebuje się pochwalić, zyskać uznanie. Blondyn kiwa głową i uśmiecha się pod nosem.
– Jesteś kretynem! – przerywa mu nagle. – Jesteś największym kretynem jakiego spotkałem! Skoro masz tyle forsy to czemu pijesz szczochy? – wskazuje na szklankę z wódką i sokiem jabłkowym.
Pokerzysta się zacina. Patrzy nierozumiejącym wzrokiem, to na Blondyna to na szklankę, którą ten wskazuje palcem.
– Pijesz szczochy – powtarza Blondyn. – Szczochy, siki, mocz! Wlewasz w siebie urynę. Jesteś głupim kretynem!
Pokerzysta patrzy jeszcze przez chwilę. Może właśnie dociera do niego co tamten mówi. Informacja przepływa przez synapsy. Rozważa jak powinien zareagować. Wstaje i szybko wychodzi do kuchni. Jest słaby i głupi. Podwija ogon i ucieka. Blondyn też wstaje. Chwyta w rękę kartonik z sokiem, który został obok niedopitej butelki. Co chce z nim zrobić? Wylać? Wyrzucić? Nie. Coś innego. Domyślam się co, gdy wchodzi z nim do kibla.
Teraz Blondyn stoi pod oknem. Czeka oparty o parapet. Gdy pojawia się Pokerzysta, gasi papierosa w doniczce. Pokerzysta siada przy stoliku, na tym samym miejscu co wcześniej. Jego twarz wygląda jak spuchnięty bakłażan. Widzę jak nalewa sobie wódki, chwyta karton od soku i dolewa do pełna. Blondyn powoli rusza do drzwi nie spuszczając z niego wzroku. Pokerzysta podnosi szklankę do ust i pociąga solidny łyk. Przełyka. Jego twarz się zmienia. Pojawia się na niej idiotyczne zdziwienie. Jest tak pijany, że jeszcze chwilę potrwa zanim zrozumie co się dzieje, zanim jego mózg przetworzy informację z kubków smakowych. Blondyn idzie w kierunku wyjścia. Nagle przystaje obok mnie, nachyla się nad moim uchem i mówi.
– Niezły numer co?
Szczerzy się. W jego wyrazie twarzy jest absurdalna radość. Wie że go obserwowałem, że patrzyłem. Klepie mnie po ramieniu i znika. Słyszę za sobą trzask zamykanych drzwi. Wychodzi w momencie gdy Pokerzysta zaczyna rozumieć, gdy orientuje się, gdy wie już na pewno, że jest kretynem, a to co pije to tylko zwykłe szczochy.
Najnowsze komentarze